wtorek, 30 listopada 2010

A jak anioły...
















Oto co robię w tak zwanym "wolnym czasie "...
Zimą...
Lepię anioły. Lepię je już chyba szósty rok. Zrobiłam ich z 500, powaga i to tylko w okresie świątecznym. W tym roku już nie chciałam, jakoś nie mogłam się zebrać. Odwlekałam to jak mogłam. W końcu jak się zmobilizowałam to mi nie wychodziły. Rozmazywały się im buzie, puchły podczas wypiekania, jedną partię spaliłam na węgiel i to tą najładniejszą. Nie szło mi malowanie ich...byłam pełna niechęci, dłonie miałam wypalone przez sól, ciasto przyprawiałam łzami, by było jeszcze bardziej słone...Ale ja waleczna jestem i postanowiłam się nie poddawać, a co tam...
Nie ulepię tyle co zwykle, nie chcę mi się szukać potencjalnych nabywców, ale bez moich aniołów nie było by w domu atmosfery świątecznej, nie wyobrażam sobie w sumie, że nie poczułabym ich cudownego ciepłego zapachu gdy za oknami śnieg...Piekę więc edycję limitowaną, ograniczam się do 30 chyba ;-).
W domu pachnie niebem i pieczonym chlebem :-).
 Lu piecze swoje aniołeczki i asystuje przy malowaniu moich.
Moje anioły są wszędzie, ponoć zawędrowały za granicę również. Robiłam różne, dla dorosłych, dziecięce, kolorowe, bajkowe, małe, duże, z muszlami, na koniku, na chmurce, muzyczne i jedną diablicę anielicę.
Idą święta, przynajmniej u mnie w domu nimi pachnie.
Pachnie niebem i pieczonym chlebem...
Zabawne jak ludzie kochają anioły. Wierzą, że ochronią ich przed złymi mocami chyba ? I chyba tak jest troszeczkę w tym prawdy, przynajmniej ja w to wierzę. Wiem to dziecinne i naiwne, ale w coś trzeba wierzyć. mam ich w domu dużo, wszystkie te kulawe, których nikt nie chciał, bo nieładne, bo popękane, bo nie takie...Wszystkie przygarniam, zostają ze mną i śmieją się z ludzi, którzy je odrzucili bo są inne. Chronią mnie, czuwają nad moją bezsennością, w tym roku będzie ich więcej niż zwykle, tych nieudaczników, dziwaków, tych niekochanych...

Aniele nie mój...
Nie otulaj mnie skrzydłem...
Nie tego pragnę...
Ciasno mi w tym ...

Milczysz do mnie buzią z ciasta...
Pogardliwie spaloną na popiół...
Twoje ciało z soli mych łez...
Ulepione niezdarnie...

Kikuty połamanych skrzydeł...
Sterczą obrażone...
Szczyptą gwiezdnego pyłu...
Nie przekonam Cię do siebie...

Milczysz do mnie buzią z ciasta...
Zmarnowałam kolejną szansę...
Niby przepis był prosty a...
Źle dobrałam proporcje..

do diabła z tym...

czwartek, 25 listopada 2010

przekornie...


















 Bardzo przekornie dzisiaj...
To tak bliskie mojej naturze...
Zima, jaka zima ja się pytam ????
Czy widzicie tu jakąś zimę ???
Nie twierdzę, że nie lubię zimy, lubię...
Ale !!!
No właśnie...
Chyba bardziej lubię magnolie...

Tamtej wiosny w tym mieście, kiedyś, nie tak dawno...
Niczego nie przeczuwałam...
Jeszcze...
Choć już wtedy smak zmienił swą konsystencje na ostrzejszą barwę...
Pachniało niepokojem, leciutko...

Pod powiekami rozgościł się chłód...
Obojętnie mi jakoś...
Choć wkurzyłam się dzisiaj strasznie...
 Czytałam książkę, stojąc na przystanku a ogłupiały, samotny płatek śniegowy zabił mi się na środku kartki ...
Durny kamikadze...
Zamknęłam książkę, susząc jego łzy, miedzy słowami i pojechałam zarabiać na prezenty gwiazdkowe...

Radośnie...

 PS. Książka to " Kocia kołyska"...

niedziela, 21 listopada 2010

życie na talerzu...

przejmujący ból zamostkowy....
czy to możliwe,że to już ?
nie, jestem  za młoda przecież...
mam dopiero jakieś milion lat...
to na pewno niestawność...
zatrułam się tą pieprzoną prozą życia...
zażyję coś i jutro wstanę...
prozak życia...
pastylki dobre na wszystko ;-)

mam lęk wysokości, zapomniałam...
to poleżę sobie trochę...
otuliłam córkę dodatkowym kocem...
zimno tu trochę...
krioterapia uleczy moją nie strawność...
w mig...
 dobra noc ..





pchły na noc...

talerze są z IKEA, jedyne 79 zeta za komplet...
skorupy z życia przed...
lubię je mają taki przyjemny ołowiany kolor...
kolor nieba nad moją głową...

karaluchy pod poduchy...
uszczypnę się, może to sen ?

eee nieee, bo za mostkiem nadal coś boli...

PS. pozytyw
małej LU rusza się ząbek, znów moje szczęście będzie szczerbate :-DDDD

piątek, 19 listopada 2010

ten jedyny raz o miłości...

pełnia, nie dostrzegam jej...
mam oczy zamglone Tobą...
pełnia, księżyc inkrustuje moje myśli srebrnym kurzem...

pełnia, nie dostrzegam jej...
oczy zlepione słodyczą kłamstw...
pełnia, wy powiedziałam te wszystkie słowa i teraz wybacz...

wypełnia mnie całą...
blade powieki, rośnie pod nimi niemoc...
srebrny kurz piecze boleśnie, niewygodnie mi z samą sobą...

wypełnia mnie całą...
pragnienie, staje się nieznośne...
wypije zatrutą wodę z białych jak śnieg dłoni , bez żalu...

otulam się ramionami...
ciasno, wiążę moją samotność...
by poczuć czyjąś bliskość, nawet tak obcą jak ja sobie sama...

ciepło ma smak...
zimna tarcza księżyca pachnie intensywnie...
podobno tam byli jacyś ludzie, słyszę jak mówią drwiąco dobranoc...



Myśli jak robaki, toczą moje życie, uparcie zżerają czas po kawałku. Trują mój zdrowy rozsądek, fermentem swych odchodów.
 Większość z nich umiera krztusząc się zbyt twardym kawałkiem mojej duszy. I dobrze się dzieje. Tysiące chitynowych pancerzyków. Buduję z nich moją tarcze obronną. Z martwych resztek ich wątłych ciałek, postanowiłam zaprojektować sobie sukienkę, na pożegnalną randkę z nieznajomym.
Mienią się tęczowym blaskiem, wypolerowanym do głębokiej czerni. Jeszcze perły jak mleczne ząbki śmiejącego się dziecka, otulą moją szyję aż do utraty tchu. Aksamitny tusz z tendencją do płaczu, wyostrzy  spojrzenie głęboką zielenią...
 Przykuwam, uwagę, szpilkami ze smoczej skóry. To moja jedyna ekstrawagancja w całej klasycznej pozie. Nie pomalowane usta kuszą obnażonym wstydem. To moje jedyne odstępstwo od reguły dobrego smaku. Pachnę dojżałą słodyczą melona zgodnie z zasadami gry, kobieco, smacznie do zjedzenia na jeden kęs łakomego robaka...
Żadnych okruszków, ani plamki, mała kosteczka z niesmakiem wypluta w gniewie wypowiedzianych słów- nie obarczaj mnie sobą...zbruka bielą czarny asfalt przed jadłodajnią, którą odwiedzimy...
Zdziwiona patrzę na Ciebie, przecież ja tak niewiele ważę. Moje ciało jest nieważkie, zżarły je robaki, puste jak balon. Nie śmiałabym być niczyim ciężarem, nie chciałabym być twoją porażką. Unoszę się ponad to, zobacz, dumnie szybuje prosto w sine niebo...
Czarny asfalt całuje deszcz, bo to jesień przecież..

czwartek, 18 listopada 2010

między jawą a snem...

Sny miewam dziwne, prorocze, koszmarne, erotyczne, kolorowe, o lataniu, czarno białe. Śni mi się rzeczywistość, która się wydarzy jutro, śnią mi się moje lęki, marzenia rzadziej. Miewam sny niespokojne, chaotyczne, seryjne, niektóre się niestety powtarzają i są to te z gatunku najgorszych, sny, które dzieją się miedzy jawą a snem, między nocą a dniem, na granicy światła i cienia na granicy dwóch światów. Czuje w nich zapachy, mogę namacalnie kogoś dotknąć, rozmawiać z nim, a najgorsze jest to że ludzie których wtedy widzę dotykają mnie, czuje ich zimne lub ciepłe dłonie na swoim ciele, ich oddechy na swojej twarzy, ich ciężar na swoim ciele.

 Jako mała dziewczynka miewałam je regularnie. Budziłam się nad ranem zazwyczaj w okolicach czwartej lub piątej godziny, czując czyjś dotyk, ciężar, obecność... Siadałam na  łóżku, a w jego nogach siedzieli oni lub one, parami lub pojedynczo. Nie były to straszne postaci, przynajmniej kiedy byłam dzieckiem, często czułam ich oddechy na swojej twarzy, niecierpliwe dotykanie, szarpanie za rękaw, głosy, głuche lub bardzo dźwięczne zawsze były uprzejme, smutne, tęskniące, puste oczy bez wyrazu.  Pięknie ubrane, czysto, stroje jakby wykrochmalone, sztywne, kartonowe.

Ale były też momenty, których nie zapmne bo napawały grozą i budziły niekłamany lęk, jakieś ręce zimne, silne żelaznym uściskiem dusiły mnie, kładły się na mnie, kokosiły, złośliwie uśmiechając się, zamykałam wtedy oczy i udawałam, że ich nie ma... Czasem znikały a czasem nie...

Widziałam je potem odległe, schowane za drzewami w moim ogrodzie, ich niemierzone rzesze upodobały sobie zwłaszcza moją ukochaną jabłoń z sekretną dziuplą. Krążyły wokół niej , topiły swoje dłonie w bezmiarze, rozpływały się we mgle...
Czy były to duchy, nie wiem, chyba nie, czasem nazywa się je zmorami, to chyba były one...
Duchy a właściwie ducha widuje regularnie, to postać mojej babci Eugenii, która umarła w domu w, którym teraz mieszkam. Byłam przy jej śmierci, umierała praktycznie na moich rękach...Kończyłam podstawówkę i pamiętam, że miałam do niej ogromny żal bo nie doczekała mojego pójścia do liceum plastycznego. Umarła przed ogłoszeniem wyniku egzaminów, a tylko ona we mnie wierzyła, tylko ona mnie wspierała w mojej decyzji. Widuje ją często kiedy krążę nocą po mieszkaniu, siedzi na TYM miejscu, miejscu prababci, jej , mojej mamy i moim...A teraz ja walczę o to miejsce z moją Lu To miejsce kobiet, szczególne miejsce przy stole z widokiem na całą ulicę. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie instynktownie wybierały to właśnie miejsce...

Właściwie to chciałam napisać o tym, że dawno nie miałam tych moich snów, snów na jawie. Cztery dni temu stało się i sen do mnie przyszedł, a właściwie to we śnie przyszedł On. Nigdy nie śniła mi się w ten sposób rzeczywista postać, którą znałam, nigdy i ten sen właśnie był przyczyną mojej ostatniej słabości...

 Sen...

Była noc, ciemna i trochę mglista, jakby nie mogła się zdecydować jak właściwie zaistnieć, jaką szatę ubrać na ten jej czas. Spałam samotnie w moim wielkim łóżku, w mojej smacznej pomarańczowej sypialni, to był mocny sen, bez snów, głęboki, ciężki aż nie do zniesienia. Czułam przytłaczający ciężar grawitacji, przygniatający moje drobne ciało do materaca, boleśnie i bezlitośnie. Powietrze było geste, oddychałam z trudem, można było kroić je nożem i docinać po kawałku godziny do świtu.
Nagle usłyszałam pojedynczy dźwięk dzwonka, takie dryń, tylko jedna osoba tak dzwoniła zawsze do moich drzwi, potem cisza i drzwi otwarły się. Kroki na korytarzu, w salonie potem w zielonym pokoju, cisza, osoba która weszła do mojego domu stała teraz u progu mojej sypialni.
Zamknęłam oczy aż do bólu powiek, otuliłam się szczelnie kołdrą, byłam odwrócona tyłem do postaci, której obecność czułam każda komórką mojego ciała. Bałam się jak nigdy przedtem, byłam przerażona, ale ta nachalna obecność i oczekiwanie tej osoby bym się odwróciła spowodowały, że po prostu musiałam to zrobić.
 Najpierw jednak zapytałam - kto tam ?
 I wtedy usłyszałam ten głos, jego głos - to tylko ja, śpij spokojnie to tylko ja, przyszedłem się pożegnać...
 Boże wybacz mi, odpuść mi wszystkie moje winy, moją pychę, egocentryzm, ignorancję...
Na progu mojej sypialni stał On, ubrany jak zwykle, często tak chodził. Stał i uśmiechał się do mnie tym swoim uśmiechem, tym jedynym szczególnym...
Patrzyłam jak zaczarowana, stał dwa metry ode mnie i uśmiechał się, słyszałam jego oddech czułam ten zapach...Czas zdawał się nie mieć końca...Wypowiedziałam szeptem jego imię i zamknęłam oczy, kiedy je otworzyłam powitała nie tylko ciemność...

nie wiem , naprawdę nie wiem...
co to było, dlaczego...?
nie mam od niego rzadnych wieści od kilu tygodni, nie wiem czy żyje, czy jest zdrowy nic...
zniknął, ja też co prawda nikogo nie pytam, nie mogę...
 nie...
To tylko sen, powtarzam sobie tylko głupi sen...
Tak tylko dlaczego miałam go znów tej nocy...?
Identyczny...
Ciekawe czy kiedy dzisiaj On do mnie znów przyjdzie i ja nie zapomnę zamknąć oczu, będziemy mogli w końcu porozmawiać, tak po prostu ?
Ciekawe ?

właściwie tylko tego bym chciała, słów...
niczego więcej, jak zwykle, słów, które tak pięknie pachną...

poniedziałek, 15 listopada 2010

słabość...

a miało byc tak pięknie, cisza i spokój w sercu, budowałam ją cierpliwie dzień po dniu przez blisko trzy miesiące...
dzień po dniu zwalczałam mozolnie brakiem pożądania swoje pokusy, morodowałam sztyletem obojętności swoją słabość, zasypywałam piachem codzieności cierpliwie ziarenko po ziarenku chwil, swoje marzenia...mrzonki, nierealne...
miało być tak pięknie, wydobyłam zakurzony oręż oddalania z przestrzeni niebytu...
bez kropli krwi...
miało być tak pięknie, uspokoiłam się, jeszcze ostatnie okruchy myśli przelewałam na papier raniąc się sama tym co przeminęło, tnąc zieleń oczu na kawałki powolnego zamknięcia...
miało być tak pięknie...
godzinę temu z ulgą zapomnienia myśli miałam pełne akceptacji, pogodziłam się sama ze sobą, jeszcze może niebo w kolorze fioletu, jeszcze może burzowe chmury, jeszcze może zapomniane czarne ptaszysko niepokoju tłukło się gdzieś za grubą szybą przeszłości i już chwytałam w białe dłonie ulotną, zagubioną niteczkę złotą, moją sieć, w którą zaczełam łowić ciche chwile radości niemyślenia, delikatne przebłyski mglistego ukojenia...
miało być tak pięknie...rosło we mnie drzewo silne, zielone o złoto bursztynowej korze, owocach przekrwionych czerwienią rubinową delikatnych i nieśmiałych jeszcze uśmiechów...
brak otępienia zwalał mnie czasem z nóg aż do utraty tchu, mogłam oddychać, hiper wentylacja mojego umysłu powodowała omdlenia, euforyczne stany lekkości i nieważkości myśli...
miało być tak pięknie i wszystko jak krew w piach, wsiąkło w moją rozpacz w jednej niebezpiecznej chwili kiedy pozwoliłam sobie na słabość, nie jestem jednak taka silna, mojemu drzewu brak korzeni, moja kotwica zerwała się szarpana wściekle daleką burzą, która szaleje w innej galaktyce, na skraju moje świata, wciąż widoczna jednak, jaskrawą błyskawicą oświetla obojętnym i zimnym światłem miejsce, do którego skrycie uciekłam...
nie dość się schowałam, włażę jak ślimak bez skorupy i Twoje stopy mnie nie ominą, stopy otulone ciężkimi butami z grubej skóry smoka , fuj, pomyślisz i wytrzesz niecierpliwie buty o zieloną trawę pachnącą słońcem, zieloną trawę w kolorze moich oczu...
jedna chwila słabości, jedna chwila zapomnienia i straciłam pion, szach i mat, sytuacja patowa, bez wyjścia awaryjnego jednak...

Ale bagno...miało być o miłości a nie jest, następnym razem...

Oj neurotuczne to bardzo, ale serce bije mi mocno, za mocno...
Wybaczcie...

To cena, której nie zapłacę, nie stać mnie, za mało zarabiam, gotówka odpada, wezmę to na raty chyba...
Nie stać mnie na przeszczep, amputacja jest mniej kosztowna...
Amputuje sobie to uczucie i po bólu, no nie sama, może to komuś zlecę...
Pozwolę sobie na luksus nonsensu, abstrakcji, jakiś miły doktor, o dużej dozie akceptacji, wynajmę go i po bólu...
Może być doktor nauk wszelakich, byle nie był synem Temidy...
Redaktor mojego serca, literat, poeta, publicysta...
Niech napisze nową historyjkę, może być w odcinkach...
Niech mój świat znów pachnie słowami...
Korektą zajmę się sama...
To takie egocentryczne, wiem...

Niczego już nie położę na szale wagi, a napewno nie swoją szczerość...
Milczenie to złoto...
A Temida jest ślepa...

A miłość to tania dziwka, pójdzie z tym kto da wiecej...
Byłam zbyt biedna, mało zarabiam, stać mnie było tylko na raty...
Zapomniałam o tym i wziełam kredyt...

Raty tak to świetny pomysł, jaka jestem genialna, czerwona Królowa, diablica z jednym rogiem, małpa w klatce opetania...
W jak wariatka ;-)
W jak wolność ;-)
W jak wątpliwości...

Dość !
PS. bo zawsze jest coś jeszcze :-)
nie byłam po prostu nikim ważnym...
teraz to do mnie dotarło...
szkoda, że pozwoliłam sobie na słabość myślenia, że było inaczej...
trudno...
już mam tego dość, sama to sobie zrobiłam i sama dokonam amputacji, anuluje doktora...
sama to zrobię, jak zwykle ;-)

wtorek, 9 listopada 2010

codzienność...

codziennie bronię się przed pokusą...
codziennie walczę z samą sobą...
codziennie tęsknie nie wiadomo do czego...
codziennie staram się nie poddawać...
codziennie uśmiecham się do ludzi...
codziennie jestem zmęczona...
codziennie czytam mojemu dziecku...
codziennie nie tracę wiary we wróżki...
codziennie wstaje, myje się, idę do pracy, jem, patrzę z zachwytem na Lu...
codziennie myślę i nie mogę przestać...
i gówno z tego wychodzi...
nie mogę, nie potrafię, nie chcę chyba zapomnieć...
nie modlę się, nie rozpaczam, nie czekam już na nic...
codziennie po prostu żyje...
kurwa codziennie walczę z tą nieodpartą pokusą...
i gówno z tego wychodzi...
uda się ?
uda się...
uda się !
zaiste dziwna to walka, dziwna codzienność, gorzka w smaku, nikt nie lubi goryczy...
bardzo się staram...
zapalę sobie, umyję zęby i poczekam do jutra by...
czytaj od początku, smacznego...

PS. gorycz nie jest taka zła, lubię gorzką czekoladę, jest taka zdrowa i nie tuczy, nie tuczy myśli miałką słodyczą...
kto lubi słodycze, są takie niebezpieczne, otumaniają człowieka, mamią go złudnym bezpieczeństwem, miłość aż po grób z przejedzenia, zatkania arterii, zawału serca z niekochania...
a teraz wszyscy powiedzą jak ważna jest równowaga :-) codziennie...bla, bla, bla...

poniedziałek, 8 listopada 2010

sztuka życia...

Byłam wczoraj w teatrze, Zmierzch bogów, spektakl oparty na filmie Luchino Viscontiego z 1969 roku. Jestem wstrząśnięta, zauroczona, zniesmaczona, zaczarowana, przerażona...
Tyle emocji, tak różnych, że trudno to opisać. Spektakl opowiada historię upadku rodziny von Essenbecków, nie tak jak w filmie, akcja dzieje się współcześnie. Namiętności, zgnilizna i fanatyzm, walka o władzę i zniewolenie jednostek dążących opętańczo do destrukcji i zgłady innych jednostek tak namacalna, że aż bolesna.

Spektakl był kontrowersyjny, wyrazisty, szokujący, epatował okrucieństwem, zezwierzęceniem, nichilzmem. Nagość, sugestywne sceny gwałtu (zwłaszcza ta butelką,), aktów seksualnych, kontrastowały z niewinnością biegających po scenie dzieci, ich czystością co jeszcze potęgowało efekt grozy. Nadzy aktorzy uprawiający sex i dziewczynki całe w bieli bawiące się balonami gigantycznych rozmiarów niczym bańki tlenu, smoła i powietrze, zestawione razem budziły mój zachwyt i niepokój. Siedziałam jak zaczarowana, spektakl był tak doskonały plastycznie, pełen obrazów, smaków i zapachów, że aż czuło się w powietrzu zapach krwi i spermy, przemieszany z wonią perfum postaci kobiecych, pachniało też strachem, przerażeniem prawie i nieskazitelną aurą dziecięcego świata zbrukanego przez rzeczywistość, dewiacje, rozpacz.

Ja siedziałam ale wielu wyszło, ludzie opuszczali widownię , pospiesznie uciekając do swojego bezpiecznego świata seriali telewizyjnych, moje miasto nie udźwignęło tego spektaklu, tego całego namacalnego gówna wylewającego się ze sceny. To było piękne i przerażające jednocześnie, raziły jednak momenty dłużyzn w monologach i zbytnie dopowiedzenie pewnych kwestii. Za mało dla mojej wyobraźni, wszystko mi podano jak na tacy, niestety. Tego było faktycznie za dużo, sztuka była tak ciężka, że po trzy godzinnym siedzeniu i chłonięciu jej wszystkimi moimi nerwami, miałam je poranione, wybebeszone na zewnątrz i czułam się zgwałcona, zbrukana tym co zobaczyłam.

 Mam mieszane uczucia, nie wiem czy więcej we mnie zachwytu nad przepiękną plastycznością niektórych scen, przejmująca muzyką i prawdziwością niektórych wypowiedzianych, prawie wyrzyganych na mnie słów, czy więcej przygnębienia i strachu przed tym światem, który tak naprawdę dzieję się tuż obok nas, w każdej chwili, za ścianą, w ciemnym zaułku i rzęsiście oświetlonym pasażu handlowym. Bród i smród życia wypowiedziany do bólu prawdy o nim...
Czy polecam , pewnie, że polecam to nie zapomniane przeżycie ale tylko dla widzów o mocnym kręgosłupie i trochę choć oczytanych czy wyoglądaych, bo wiele tam było cytatów i odnośników. Moje miasto nie udźwignie tej wersji wydarzeń, miasto w którym dzieci zapytane o galerie, które znają odpowiedziały bez mrugnięcia okiem -Karolinka, Solaris, Piastowska. O biedny piastowski grodzie, o biedni ludzie...

 A może właśnie szczęśliwi, mam mieszane uczucia, ale zapraszam do mojego miasta, zobaczcie ten spektakl życia chociażby po to by wiedzieć jak nie należy żyć, jak nie można żyć, jak ludzie mogą być twórczy w swoim czynieniu zła...zapraszam za jedyne 35 zeta od łebka, zobaczycie to co dzieje się za waszymi bezpiecznymi szybami teraz, w tej chwili, zobaczycie to czego boicie się dostrzec...
 straszne, być może, ale to prawda, straszna prawda...

PS. Kocham teatr, to było swojego czasu moje życie, alternatywie...
Czy wystawiłam sztuce laurkę, no nie wiem, teatr w moim mieście zasłynął raz, jedyny, sztuką pt. Matka Joanna od aniołów, tak to był majstersztyk. Zespół jest średni choć trafiają się perełki takie jak odtwórca głównej roli męskiej w Zmierzchu bogów, Martin był wygrany tak, że w życiu nie chciałabym go spotkać w realu, matko boska ten aktor nie gra on jest Martinem, łoł !!!!
 No i nie lubię łopatologii, wolę sama pomyśleć. Ale i tak było fajnie, kontakt ze sztuką jest porównywalny w mojej skali przyjemności z orgazmem
Pozdr. orgastyczne ;-)

sobota, 6 listopada 2010

mosty, dzielą czy łączą ?

Szłam jakiś czas temu ulicami miasta, jakiś czas temu...dawno, może mineły dwa miesiące, to był początek jesieni. Szłam do pracy, była 8 rano. Ulice miasta były puste, prawie wymarłe jak z filmu grozy. Budynki nieśmiało wyłaniały się z porannej mgły, ulice lepkie od kurzu, latarnie przeglądały się kałurzach nocnego deszczu przerażone swoją brzydotą gasły oniemiałe i zawstydzone, przerażone brzydotą tego miasta, absurdem tej sytuacji...
Szłam.
Chłód poranka, czułam go na ciele, jeszcze nie pachniało jesienią, jeszcze nie było jej czuć w powietrzu, pachniało czasem pomiedzy, pomiędzy dwoma światami. Czułam ten nieznośny ciężar nieuchronnego końca i zapowiedzi początku, szłam z muzyką na uszach. Jak zwykle jakaś opera, wysokie soprany raniły mija duszę igiełkami żalu, średnie barytony nastrajały mnie melancholicznie, niskie basy uderzały z mocą w moje serce...
Jesień miała nadejść, jeszcze nią nie pachniało, to taki specyficzny zapach, kocham go, choć nie najbardziej na świecie, najbardziej na świecie kocham Twój.

Końcówka lata i początek jesieni mają w sobie coś złowieszczego a jednocześnie magicznego. Kobiety noszą jeszcze letnie sukienki, sandałki z błyszczącymi kamyczkami, odsłaniają lubieżnie ramiona opalizujące balsamem z drobinkami diamentowego pyłu. Udają, że sezon jeszcze się nie skończył, jeszcze trwa i mimo chłodu, od którego sterczą im sutki paradują dumnie eksponując swoje opalone ciała. Kobiety w tych swoich kuszących sukienkach...

Latem mężczyźni zakochują się w tych kobietach, kobietach z pełnym biustem, wąskimi biodrami o długich wygolonych do bólu skóry nogach, smukłych łydkach. Kobiety błyskają bielą zębów, pachną zachęta i pożądaniem, ich kusząca plastikowa uroda działa na samców, są gotowi sięgać dłonią pod każdą z tych tandetnych sukieneczek i wyłuskać z niej wydepilowaną cipkę chętnej dziewczyny. Mężczyźni w lnianych spodniach i koszulkach polo o opalonych torsach gładkich jak marmurowe posągi...

Nienawidzę takich mężczyzn, nienawidzę takich kobiet, nie dlatego, że nimi gardzę i nie dlatego, że nie chciałabym być na ich miejscu, po prostu dlatego że oni są szczęśliwi...
Kiedy już przestaną namiętnie pieprzyć się na tylnej kanapie jego volvo, rozejdą się każde w swoją stronę, bez żalu, problemów, zbędnych myśli kolorujących duszę na czarno. Jak jętki, jednodniowe owady, sparzą się i koniec, spłoną w chwili szybkiej rozkoszy. Zazdroszczę im, też chciałabym nie myśleć, czasami...

Mijałam na ulicy szczęśliwe pary, pary trzymające się za ręce, śmiejące się, całujące.
Nie możesz patrzeć na szczęśliwe pary , z miłości się gnije...

Pada deszcz, minęły dwa miesiące, pada dreszcz, krople z upartym spokojem całują chodnik, on pewnie też nie lubi pocałunków bo krzywi się z niesmakiem spękanymi pytkami pod moimi stopami.
Mężczyźni zakochują się latem w kobiecych cyckach, kobiety ciekawie zerkają na zawartość męskich kąpielówek.
Jak dobrze, że lato się skończyło, tęskniłam do jesieni...

otulam się szczelnie w swój smoczy pancerz niechęci, nie właściwie to nie jest niechęć to coś innego...
odwracam się i wszystko poza mną ...
oczy zamknięte, ale przez moment błyskają zielone szmaragdy, sypią się iskry, elektrycznie...
nie spalę wszystkich mostów...
to niepotrzebne marnotrawstwo kochany...
poukładałam dziś wszystkie książki i znalazłam dwie Twoje...
nie przeczytane słowa dźwięczą mi ciszą w głowie...
odwracam się i wszystko poza mną...

wtorek, 2 listopada 2010

kocham się we mgle...

Dobrej nocy...
Za moimi oknami mgła ściele się łagodnie, kłania się mlecznym woalem drzewom w ogrodzie po wschodniej stronie domu, po zachodniej łapczywie całuje ulice. Wysysa zachłannie sine światło latarni w czeluść swojego niebytu, mgła...
Chyba lubię jej delikatną naturę, tak wiem, bywa złowieszcza, groźna i niebezpiecznie oddana ciemnej stronie światła. Jej lepka materia, czasem chłodna jak Twoje oczy, patrzy na mnie z pogardą i mocą, dotyka mnie nachalnie, zlepia moje myśli w bezkształtną masę...a jednocześnie kocham się w niej jak szalona, kocham się w jej ciszy, w jej ulotności. Jej delikatne palce rozpuszczają magicznie mój niepokój, usypiają go, kołyszą moje lęki do snu.
Odchodzę w nią teraz niespokojnie strosząc skrzydła mojej młodej wolności, mojej nowej samotności, jest mi teraz buforem bezpieczeństwa, cierpliwym przyjacielem, akceptuje mnie, nie ocenia, bierze mnie w swoje ramiona taką jaka jestem i nie żąda wyjaśnień i zbędnych słów.
Będę w niej tej nocy spała, będę w niej, tej nocy a ona , wiem, będzie we mnie.
Mgła, za moimi zachodnimi oknami, mgła w mojej pomarańczowej sypialni...gość.
Jedyny mój kochanek, tej nocy...
Położyłam pióra po sobie, położyłam moje ciało, śpię...
Dobrej nocy...pokorna ale nigdy nie na kolanach.
śpię...

poniedziałek, 1 listopada 2010

bez...

Wszystko co do tej pory napisałam było miałkie, słabe, wtórne...

Moja historia jest banalna, takich dzieje się wokół nas tysiące, wiele razy to słyszałam,  On mówił mi, że to nic nadzwyczajnego, że na świecie dzieją się tragiczniejsze rzeczy, prawdziwe dramaty, ludzie cierpią z rzeczywistych przyczyn a moje są wymyślone wydumane, że sama je tworze. Są tylko w mojej głowie, że przesadzam, tragizuje...rozhisteryzowana , neurotyczna, nieprzystosowana...

Tak wiele słów i wszystkie takie, no właśnie miałkie, to wszystko tylko pył i proch...

Początek listopada, taki szczególny dzień, dzień refleksji nad przemijaniem, śmiercią, czymś co nieuchronne, nad czymś czego nie jesteśmy w stanie kontrolować, możemy się z tym tylko pogodzić i przeżyć ten moment godnie, wartościowo, cieszyć się tym co mamy, witać każdy dzień z radością, akceptować, nie oceniać, kochać, nie pragnąć zbyt wiele...Wiem, ja to wszystko wiem, rozumiem, tylko czasem...
Och dzisiaj , no właśnie...

J. spakował swoje rzeczy, pożegnał się i wyszedł. Znam go 20 lat, przyjaźnimy się od szczeniaka, potem był ślub, dziecko, wzloty i upadki, całe moje życie. Bywałam szczęśliwa, śmiałam się i płakałam, bałam się i odważnie patrzyłam do przodu, zmagałam się z codziennością, zatraciłam samą siebie, odpuściłam sobie, spałam 10 lat, katatonia, dzień za dniem, niczego nie chciałam , niczego nie pragnęłam, za niczym nie tęskniłam. Przestałam robić cokolwiek, przestałam malować, rysować, chodzić do teatru, który był zawsze moim marzeniem, czytać, pisać. Ludzie którzy mnie otaczali byli przypadkowi, nie mniej wartościowi ale jakby obcy. Zatraciłam samą siebie w codzienności, nie czułam smaków, aromatów, wszystko było jednolitą papką, było miałkie.
Tak ktoś może powiedzieć, że takie jest życie, to normalne, czego ja się czepiam, głupia jestem i tyle, pragnę jakichś niezrozumiałych podniet, ekstremalnych sytuacji, żeby poczuć, że żyję, że to wszystko ma sens, że to chwilowe, i minie. Nie minęło, czekałam, czekałam...
Przecież miałam wszystko, dom, rodzinę, pracę, tylko ja miałam jeszcze , boże odpuść mi te cholerne wątpliwości, że coś mi umyka, że to co przekaże mojemu dziecku to tylko tony zakurzonych książek, stare grafiki, kilka słabych wierszy i smutek w oczach i pustkę w sercu, gorycz...
Straciłam wiarę...cel i motywację...
Jednak, życie jest nieprzewidywalne, zaskakujące i nie znosi próżni...
Coś się wydarzyło i odzyskałam to wszystko w jednej chwili...
Blask w oczach, lekkie myśli, nadzieję. Nie było to wielkie coś, to nic szczególnego ot historia jakich tysiące, zwyczajna rzecz ale udrożniła mi żyły, trwało to chwilę ale wystarczyło. Niestety wypadki jak to wypadki toczą się swoim rytmem bez naszej kontroli i pragnienie posiadania samej siebie okazało się nie akceptowalne, komunikaty były sprzeczne, cele rozbieżne, potłuczone nie do sklejenia, by nie przestać się lubić postanowiliśmy się rozstać. Łagodnie, bez żalu i szarpania się, jak przyjaciele, którymi jesteśmy i byliśmy zawsze. Czy się uda ? Mam nadzieję, że tak.
Czy było warto, czy przyniosło mi to czego chciałam, za czym tak jakoś, tęskniłam...
Tak było warto, niczego nie żałuje, ani jednego momentu. Czy cena była za wysoka ? Jeszcze nie wiem ile przyjdzie mi za to zapłacić, tak naprawdę.
Jest mi źle, jest mi smutno, nie rozpaczam raczej jestem wściekła, że tak się stało, że jednak nie potrafiliśmy,że to tyle lat...
J. powiedział mi na odchodnym,że będzie dobrze- zobaczysz będzie ok.
zobaczymy, narazie jest mi potwornie smutno i przykro...

listopad, czas refleksji i przemijania, coś się kończy, ale czy coś się zacznie ?
zobaczymy...
dziś nieskładnie, miałko i banalnie...
historia jakich tysiące, ale moja, wiec wyjątkowa, On nie miał racji, nie miał...
jutro będzie lepiej...
zobaczymy, może przynajmniej składniej , ale to emocje dziś mówią za mnie, uczucia...