piątek, 22 października 2010

Kartka z podróży

Morze wzdęte rozkosznie zielenią błękitu rozpina przede mną swój bezmiar. Nieśmiało stąpam po okruszkach śmierci, muszelkach ślimaczych zmielonych na pyłek, drobiny kurzu przeszłości wyłażą mi między palcami stóp jak robaczki. Łaskoczą je i kształtują znaki mojego ja na piasku. Zachłannie zlizuje je zimny jęzor fali, spienionej i walczącej o swoje terytorium. Piach bezceremonialnie targany wiatrem chłoszcze moje ciało igiełkami bólu do kości.
Pieką mnie oczy, przecieram je niecierpliwie, strącam dłonią kropelki łez z koniuszków palców. Zapach wypełnia mnie całą, tak pachniesz tylko Ty, czysto, śmiało z odrobiną pikanterii, ostrości co rzeźbi moje uczucie zachwytu.
Jestem tu i chłonę go, przenika mnie przez włoski na ciele. Najeżam się momentalnie, zimno niespodziewanie wdziera się do mojego wnętrza przebijając gruboskórny skafander obojętnego miejskiego życia, który zakładam od lat do walki z nim. Kruszy go tak łatwo,że aż drżę z niecierpliwości w oczekiwaniu na tę nieuchronną katastrofę. I w jednej chwili rozpadam się, jestem wiatrem, jestem zapachem,jestem...
W końcu to czuję, krążę nad taflą zmierzwionej dziko wody, atomy mojego ciała tańczą nad jej powierzchnią, mieszam się z rozpylonymi kropelkami, ciałkami krystalicznej postaci. Zmieniłam stan skupienia, jestem wszędzie i nigdzie. Zaczynam się bać, że nie powrócę do tej bezpiecznej przystani codzienności, porannej kawy, marzeń sennych o twym ciele, o Twoich dłoniach białych jak śnieg i do Ciebie...

może nie chcę tego wcale już, może nie chcę...

Morze szumi we mnie, usypia mą niecierpliwość, poddaje się tak łatwo, za łatwo, prawie bez walki. Moje ciało jak skamieniała muszla, całe z miękkiego wapienia, pokłady martwych istnień pod moimi stopami, zatapiam się głęboko w ich niebyt. Na samym dnie granitowy głaz, bolesny upadek, moje myśli całe w sińcach, w tysiącach okruchów. Krążą ,wirują w szalonym pędzie i proszę, pył ściera ostrość granitu, zimny głaz nabiera powoli kształtu, coraz szybciej i szybciej, cierpliwie szlif po szlifie. Jakiś Ty piękny, drobinki wapienia bieleją na Twym ciele. Okrywam Cię z czułością, śpij cicho bez snów...
Budzisz się, strącasz je niecierpliwie, prawie ze wstrętem, łaskoczą Cię, porywa je wiatr. Już mnie nie ma, w ostatniej chwili chwytasz zapomniany pyłek, przyglądasz mu się z ciekawością z niemym prawie zachwytem. Niespodziewanie dla siebie samego, przykrywasz ostrożnie dłoń dłonią- w muszli mych rąk będziesz bezpieczna, tylko tyle mogę ci dać- szepczesz...
Drżę z rozkoszy targana wiatrem Twojego oddechu, wiruję Ci w dłoniach jak płatek śniegu. Tylko tyle...
Twój głos przywołuje mnie do porządku.
Och jak to boli.
Walczę z torsjami.
Było nie było, to już koniec...nowe otwarcie gry, gramy dalej ?
Nie będzie nowego otwarcia, koniec gry.
 Szach i mat...

 nie chcę tego wcale już,  nie chcę...
nie lubię grać, po prostu

Tobie... ( tam, nie tu, daleko z tąd, nie teraz, dawno...)

Brak komentarzy: