wtorek, 20 marca 2012

przemyślenia przy porannej kawie...

 Są takie momenty kiedy nie wiemy co myśleć, co czuć, co zrobić. wszystko z pozoru wydaje się takie proste. Myślmy pozytywnie, kochajmy, róbmy same słuszne, dobre i właściwe rzeczy. Tak to takie proste. Unośmy się na fali szczęścia, łapmy te radosne momenty, wykorzystajmy czas nam dany. Cieszmy się, bądźmy spontaniczni w wyrażaniu swoich uczuć, mówmy co myślimy, jeśli kochamy to to okazujmy z całą mocą, bądźmy autentyczni i szczerzy. Nawet jeśli, a zwłaszcza jeśli to ma trwać tylko chwilę...Cieszmy się byciem razem, tą drugą osobą, bądźmy dla niej czuli, radośni...
Tak to wszystko pięknie, ale...co kiedy nagle okazuje się, że ...nasze gesty są tylko nachalne, nasza czułość to tylko nadmierna emocjonalność, a w naszym spojrzeniu czai się zraniona owca a nie tęsknota, uczucie, miłość. Prezenty które dajemy z serca, okazują się zobowiązującym kłopotem, chęć bycia razem, blisko odbierana jest jako zaborczość atak na prywatność...
Czy w takim razie okazywać sobie uczucia? Czy w takim razie to ma sens? Czy warto obdarzać się czułością, dobrą energią, spontanicznymi gestami? Czy warto się dotykać, całować i idąc na spacer wkładać dłoń w dłoń drugiej osoby, by okazać jak bardzo ją lubimy, kochamy, jak bardzo jesteśmy dla niej... ?
No wiem, wszystko to zależy, zależy od odbiorcy i oczywiście dawcy.
Zależy to od tego ile jedna osoba jest w stanie dać a ile druga przyjąć, ja to wiem.
Zależy to od tego czy osoba dawcy jest dla nas ważna i czego od niej oczekujemy, tak ja to wiem, zależy to od wielu czynników...

Ale ja nie o tym...
Ja właściwie zastanawiam się czy w ogóle, czy w ogóle okazywać cokolwiek i gdzie jest granica? Jak ją określić, kiedy to jest pożądane a kiedy już budzi niechęć, w którym momencie zostajemy odrzuceni bo nasz czuły gest, który jeszcze przed momentem był chciany, wyczekiwany akceptowany staje się udręką i pocałunek wczoraj słodki jutro pali nas żywym ogniem...Gdzie jest granica okazywania sobie uczuć, gdzie jest granica czułości, miłości, oddania, które jest bez graniczne? A jeśli kochamy bez warunkowo, totalnie, jeśli to uczucie jest tak silne, że chęć okazania drugiej osobie jak bardzo ją pragniemy, szanujemy, jak bardzo jest nam bliska staje się punktem docelowym wszelkich naszych poczynań, a ona tego nie chce, odbiera to negatywnie, ucieka...co wtedy ?

Czy dalej zachowywać się jak dotychczas  i narażać się na gorzkie słowa, niechęć, odrzucenie, cierpienie...zwykłą śmieszność... ?
Czy nagle wycofać się ? Udawać zimną, obojętność, dystans...udawać, właśnie udawać...wzruszać ramionami...Zupełnie nagle się totalnie zmienić. Czy wtedy pozostaniemy wiarygodni, czy będziemy godni zaufania? Czy taka labilność nie spowoduje, że obiekt naszych uczuć nie zacznie się nad tym zastanawiać, co tu jest właściwie grane, o co chodzi ? Przecież może pomyśleć, że przez cały czas był oszukiwany, okłamywany, zwodzony ? Poczuje się oszukany ?

Oj, nie wiem co myśleć, co czuć, co zrobić. Czasem wydaje mi się, że w którą stronę bym nie poszła to ta droga zaprowadzi mnie do nikąd. Czasem tak mi się wydaje. Zawsze jest we mnie czegoś za mało albo czegoś za dużo. Tak wiem, że po prostu należy dawać tyle ile ktoś może unieść, przyjąć. No i totalnie nastawić się na tę drugą osobę, by właściwe ją odczytać. By dać jej to czego ona potrzebuje. Tylko co wtedy z nami, z naszym ja ? Czy nie zgubimy siebie po drodze ? Czy powinniśmy myśleć o sobie, być nastawieni wsobnie ? Skoro kochamy, skoro tak jesteśmy oddani, skoro liczy się dla nas dobro drugiego człowieka ? Ile należy z siebie dać ?
Usłyszałam ostatnio dziwny pogląd, że aby móc z kimś zamieszkać, być, należy nauczyć się najpierw tego nie potrzebować. Nauczyć się być samemu i wyzbyć pragnienia obecności drugiej osoby. Egoizm wiec prowadzi do możliwości bycia z kimś...Wsobność jest źródłem miłości. Trochę tego nie rozumiem, ale ja wielu rzeczy nie rozumiem...
Tzn. wiem o co chodzi, chodzi o nabycie pewnych umiejętności, pewnych zachowań. Najpierw poukładania siebie samego, swojego życia by móc potem dzielić się tym życiem z kimś innym. To wszystko pięknie, bardzo ładnie. Jak już będziemy wystarczająco idealni, poukładani, super boscy to dopiero wtedy będziemy gotowi się tą super boskością podzielić z kimś innym i tedy wszystko zagra, będzie idealnie...
Oj to chyba nie tak. Prawdziwy i stały związek ma szansę powodzenia jeśli wspólnie przejdzie się kolejne etapy, przerobi razem pewne nie doskonałości, problemy, wloty i upadki. Ja nie wiem czy relacja, związek czy jakkolwiek to nazwać...pana idealnego z panią idealną ma szansę powodzenia ? Co pozostaje wtedy prócz tej idealności ? Czy wtedy jest potrzeba budowania czegoś wspólnie, skoro jesteśmy tak super zbudowani osobno, tak nam dobrze z samymi sobą. Gdzie miejsce na bycie razem ? Na wspólne dążenie do celu, na wspólną walkę. Czy wtedy w ogóle to ma szansę powodzenia ?
No jasne, jesteśmy wtedy idealnie harmonijni, poukładani, ale dla siebie samych a nie dla siebie wspólnie. Zadowalamy samych siebie, zaspakajamy sami swoje potrzeby. Po co nam wtedy inna osoba. Po co nam wtedy lustro tych drugich oczu ? To jak seks z wibratorem. Przyjemność jest ? Jest . Mamy orgazm ? Mamy ! Tylko...no właśnie...Tylko...
Tak, kochamy się, leżymy razem w tym łóżku, w idealnie białej pościeli tylko każde z nas kocha się osobno, nie razem...Uprawiamy tę idealną miłość każde w swojej doniczce, każde z nas ma swoją konewkę i sobie podlewa jak chce i kiedy chce...Wszystko to super, tak ładnie...

Ja już nie wiem co myśleć, co czuć...No może nie tak, że nie wiem, bo wtedy naprawdę okazałabym się głupią cipą...bez wartościową... Wiem co myśleć i czuć...a nawet jeszcze inaczej...wiem co myślę i co czuję, Tylko chyba nie umiem okazać tego we właściwy sposób, nigdy się tego nie nauczyłam, bo jak ? Ale na naukę i pracę nad sobą ponoć nigdy nie jest za późno. Może błędy, które popełniłam są jeszcze do naprawienia ? Ta moja nadmierna egzaltacja i emocjonalność, spontaniczność...gubi mnie...czas się tego wyzbyć, tej durnej uczuciowości...
Wczoraj płakałam oglądając razem z Lu " Zaplątanych ", mój boże :), no właśnie o tym mówię...
Co pokazuje mojemu dziecku ? Jaka wyrośnie, patrząc na łzy matki oglądającej bajkę dla dzieci ?
ech...

to co napisałam to napisałam...
czy to spójne i mądre, tylko się uśmiecham :) tak sobie siedziałam i piłam poranną kawę i to są moje myśli...
ani mądre ani głupie, są moje po prostu...
uznałam w pewnym momencie, że mogę dzielić się i mądrością i głupotą i radościami i smutkami....
i chyba słusznie ?
chyba ?


Małgorzata obudziła w środku nocy, jak zwykle nie mogła spać. Mimo chronicznego zmęczenia w ciągu dnia, jej noce były bezsenne. Usiadła na brzegu, otuliła się szczelnie ramionami jakby one miały ją uratować, jakby miały sprawić, że poczuje się mniej samotna, że one ją ogrzeją. Jak zwykle potwornie marzła. Tej nocy było gorzej niż zwykle, cała drżała, oddychała z wysiłkiem, czuła nierówny rytm serca, który rozlegał się głuchym echem w klatce z żeber. Siedziała wpatrzona w ciemność, nie zapalała nocnej lampki, która tym bardziej potęgowałaby jej smutek. To nikłe światełko tak ją przerażało, zwłaszcza, że oświetlało puste łóżko. Siedziała wpatrzona w ciemność i wsłuchana w przejmującą ciszę domu. Myśli w jej głowie ja czarne ptaszyska krążyły niepokojąco i wrogo. Sama już nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć.  Naczytała się swojego czasu mądrych książek, z których pamiętała tylko okładki bo kolorowe były, i po części autorów bo warto znać znane nazwiska, by potem móc się pochwalić erudycją i znajomością rzeczy w nadętym towarzystwie, utrzeć nosa co poniektórym mądralom. Niestety treść jakby uleciała, zwietrzała jak źle domknięta aromatyczna niegdyś przyprawa, która miała dosmaczyć jej mdłe i lekko niestrawne życie, uczynić je nieziemsko wręcz rozkosznym, sytym w szczęście i hmmm wybaczcie, że użyje tu tego niepopularnego słowa- miłość...
Miały pouczyć ją jak żyć by była obecna z całą mocą w jej świecie. By być rozsądną i świadomą. Co za bzdura. Nie pomogły też mądre filmy, felietony w mądrych  gazetach czy wiedza z portali internetowych,. Nie zdały egzaminu mądre i długie rozmowy z mądrymi i światłymi ludźmi...bo niby przepis znała, znała składniki, sposoby by się upiekło i nie przypaliło, by pyszne było i smakowało osobie, którą chciała poczęstować, nakarmić, zjeść z nią wspólnie, razem...


jak nie być Małgorzatą...jak sprawić by odeszła...pożegnać ją na zawsze...ja nią się nie stać...

czy ja wiem...w sumie nie czytałam aż tylu mądrych książek, nie oglądałam zbyt wielu mądrych filmów, rozmów to prawda przeprowadziłam wiele...ale być może z nie właściwymi ludźmi...
może w moim życiu było zbyt dużo słów pozbawionych ciepła, zbyt dużo myśli negatywnych i złych emocji a za mało dobrych uczuć i dlatego nie umiem ich wyrażać we właściwy sposób, nie znam granicy...



1 komentarz:

I.Bo pisze...

Bardzo lubię przemyślenia przy porannej kawie:)